czwartek, 25 września 2025

Bezrefleksyjna miłość Nawrockiego...

 


Zabawna przygoda z lisami

Las jest dla mnie miejscem spotkań – nie tylko z ciszą i zielenią, lecz także z jego dzikimi mieszkańcami. Nieraz zdarza mi się ujrzeć lisy, jak przemykają chyłkiem wąską ścieżką i znikają w gęstwinie, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Kiedy jednak zajęte są polowaniem na leśnej polanie – głównie na nieświadome myszy – mam przywilej dłużej im się przyglądać. Wtedy tak bardzo pochłania je tropienie ofiary, że moja obecność staje się dla nich nieistotna.

Zwykle polują samotnie. Czasem, z odrobiną dziecięcej przekory, wołam do nich z dróżki. W jednej chwili nieruchomieją i patrzą na mnie uważnie, jak strażnicy własnych tajemnic. A gdy już, w sobie tylko znany sposób, upewnią się, że nie kryję złych zamiarów, wracają do swego zajęcia – nieubłaganego „mordowania” myszy.

Biedne stworzonka... Każde życie budzi we mnie współczucie. Dlaczego świat został urządzony tak, że jedne istoty muszą pożerać inne, by przetrwać?

Może Stwórca zapomniał o tej prostej możliwości: zaprogramować nas wszystkich na roślinożerców. Przecież i na roślinach można przeżyć – wiedzą o tym wegetarianie i weganie, którzy często cieszą się dłuższym, zdrowszym życiem niż ci, którzy karmią się mięsem.

Tego dnia, idąc z kijkami przez las, usłyszałam w oddali przenikliwy pisk. Ostrym dźwiękiem rozdarł ciszę, a moje serce natychmiast zadrżało. Empatia, jak czujny strażnik, poderwała się we mnie na równe nogi. „Komuś dzieje się krzywda?” – pomyślałam i bez wahania zeszłam ze ścieżki, by pospieszyć na pomoc.

Im bliżej byłam, tym piski stawały się głośniejsze, natarczywsze. Aż wreszcie ujrzałam w ziemi wejście do nory – lisiej kryjówki. Dźwięki dochodziły właśnie stamtąd.

Stanęłam zdezorientowana. Co robić? Co robić? Zrobiłam kilka kroków do przodu i nagle... cisza. Tak nagła, że aż dziwna. Uspokoiłam się. Pomyślałam, że może byłam świadkiem zwykłej „kłótni małżeńskiej”, rodzinnego sporu lisiej pary. Nie wypadało mi się wtrącać w cudze życie – nawet jeśli to życie dzikie i odległe od mojego.

Z uśmiechem ulgi na twarzy ruszyłam dalej w drogę, a las znów otulił mnie swoim spokojem, jakby nic się nie wydarzyło.



Choć lato już pożegnane, trudno pogodzić się z jego odejściem...

 


czwartek, 18 września 2025

Karoca biskupa kontra skromność Ewangelii

Są w Polsce obrazy, które trudno zapomnieć. Jednym z nich jest fotografia z 2013 roku: biskup Antoni Pacyfik Dydycz wysiadający z bogato zdobionej karocy podczas „Hubertusa Węgrowskiego”. Nie jest to fotomontaż, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Zdjęcia, autorstwa Michała Kurca, dokumentują scenę w całej okazałości.



Na drugim ujęciu biskup jedzie tą samą karocą w towarzystwie posła Jana Szyszki. Trudno wyobrazić sobie bardziej jaskrawy kontrast niż ten: duchowny, który ma być symbolem skromności, prezentuje się w bajkowej oprawie niczym książę z balu. I to w kraju, gdzie wierni coraz częściej słyszą od Kościoła o potrzebie wyrzeczeń i poświęceń. Czy naprawdę tak wygląda duszpasterz „na wzór Chrystusa”?


Piękne ujęcie, prawda? A w tle parafianie chyba niezbyt zadowoleni... A może jednak tak, skoro w karocy takie promienne uśmiechy widzą.  


Postać Jana Szyszki, zmarłego w 2019 roku, także obrosła w kontrowersje. Jego „Lex Szyszko” doprowadziła do masowej wycinki drzew i zdewastowania Puszczy Białowieskiej. Profesor nauk leśnych, który powinien rozumieć wagę przyrody, zapisał się w pamięci raczej jako ten, który przyczynił się do jej osłabienia.

Biskup Dydycz zmarł trzy dni temu. W obliczu jego śmierci wielu powie: „O zmarłych nie mówi się źle”. Ale czy przemilczanie faktów jest naprawdę oznaką szacunku? Może wręcz przeciwnie — prawdziwy szacunek dla pamięci wymaga nazywania rzeczy po imieniu. A prawda jest taka, że purpura, przepych i karoca pasują do Ewangelii jak pięść do nosa.


Pajęcze piękno rosą przetykane...

 


środa, 17 września 2025

17 września 1939, co stało się w Polsce w tym dniu? — pytanie z dzieciństwa

Jako mała dziewczynka często się zastanawiałam, co ta data oznacza. A tylko dlatego, że część naszej rodziny, która po wojnie pozostała w Zbarażu na Ukrainie (miasto znane z „Ogniem i mieczem” H. Sienkiewicza) mieszkała na ulicy o tej właśnie nazwie. Dokładnie: 17 сентября 1939 года. Rodzice często wysyłali listy na ten właśnie adres. Data zamiast imienia, cyfry zamiast bohatera.

Pytałam. Uporczywie. I w końcu usłyszałam odpowiedź. Ale nie mogłam jej przyjąć. Jak to możliwe? Związek Radziecki miał być przecież przyjacielem, wyzwolicielem. To oni pomogli pokonać Niemców – tak nas uczono. A jednak rodzice spojrzeli na mnie poważnie i ostrzegli: „o tym nie wolno nikomu mówić”. Zakaz sprawił, że ciekawość jeszcze bardziej we mnie rosła.

Kiedy miałam dziesięć lat, pojechaliśmy do Zbaraża. Z rodzicami i siostrą jechaliśmy taksówką z dworca. Pamiętam, jak wysiadając, wzrok przykuł mi metalowy szyld z nazwą ulicy. Słońce odbijało się w literach, a ja poczułam dziwne ukłucie – jakby to nie była zwykła tabliczka, lecz milczący świadek czegoś, co wydarzyło się dawno temu.


(zdjęcie z paszportu z ówczesnej podróży do Zbaraża)

Przez lata w mojej pamięci ten szyld świecił osobliwym blaskiem. Nie rozumiałam, dlaczego jego nazwa tak ciąży. Dopiero po czasie, już jako dorosła, odkryłam, jak działała propaganda. W książkach i gazetach z epoki PRL-u Związek Radziecki był opisywany jak starszy brat, opiekun, wybawiciel. Ale prawda była inna: 17 września 1939 roku nie przyniósł Polsce wyzwolenia, lecz kolejny cios.

Związek Sowiecki, w zmowie z Hitlerem, uderzył w kraj, który ledwie dwa tygodnie wcześniej stał się ofiarą niemieckiej napaści. To była druga rana zadana Polsce w tamtym straszliwym wrześniu.

Dopiero po 1989 roku można było mówić o tym głośno. Dopiero wtedy zakazane pytania dzieciństwa znalazły odpowiedź. A 17 września stał się dniem pamięci – dniem Sybiraka, przypomnieniem o setkach tysięcy polskich rodzin wywiezionych w głąb imperium, które miało być „przyjacielem”.

Ilekroć wspominam tamten szyld w Zbarażu, widzę nie tylko nazwę ulicy. Widzę historię, którą przez lata próbowano wymazać, a która – niczym wyryte w metalu cyfry – oparła się zapomnieniu.


Kiedy lato odchodzi, piękno natury zostaje...

 


Wspomnienie lata działa odprężająco...

 


sobota, 13 września 2025

Przekazanie pałeczki pokoleniowej

Samo brzmienie tego zwrotu niesie w sobie powagę. Bo taka już kolej rzeczy: jedni odchodzą powoli w cień, inni wkraczają na scenę życia. Starsi przekazują młodszym to, co w nich najcenniejsze – wiedzę, doświadczenie, smak codzienności.

A jednak… „wiekowa” – tak o sobie jeszcze nie myślę. Lecz dzielić się tym, co wiem i umiem? Owszem, mogę, i to z radością.

Wczoraj odwiedziła mnie wnuczka. Przyszła z błyskiem w oku i prośbą w głosie: potrzebowała przepisu na gołąbki w sosie pomidorowym. Chciała bowiem olśnić polskim smakiem swoich niemieckich przyjaciół.

Nie dałam jej tylko kartki z notatkami. Zamiast tego – wspólnie zanurzyłyśmy dłonie w kuchennym trudzie i przyjemności. Razem, krok po kroku, zapełniałyśmy brytfannę pachnącymi gołąbkami i zrobiłyśmy oczywiście garniec soczystego sosu pomidorowego.

Los zrządził, że wszystkie składniki czekały już w mojej kuchni. Miałam bowiem zamiar przygotować niespodziankę dla syna, wielkiego miłośnika tej potrawy, który za dwa dni wracał z rodziną z dalekich podróży.

I tak oto, wśród śmiechu, rozmów i wspomnień, kuchnia stała się przestrzenią spotkania dwóch pokoleń. To, co zwyczajne, nabrało wymiaru symbolu.

Bo czyż właśnie tak nie wygląda przekazywanie pałeczki? Nie w wielkich słowach, nie w uroczystych gestach, lecz w ciepłym gwarze wspólnego gotowania i w zapachu, który jeszcze długo unosi się w domu…

A oto owoc naszych rąk i serc:



Marzenia i fantazje...

 


piątek, 12 września 2025

Gdzie jest Bóg... znów na urlopie? — parafraza pytania z wojennej przeszłości

To pytanie wraca jak echo z przeszłości. Zadają je dziś nie tylko filozofowie czy duchowni, lecz także zwykli ludzie, którzy patrzą na obrazy wojen i cierpienia.

Czy Pan Bóg nie widzi tych małych, niewinnych istot rozrywanych bombami na Ukrainie? Czy nie dostrzega dziecięcych szkieletów obciągniętych skórą, konających z głodu na rękach zrozpaczonych matek w Strefie Gazy?

A przecież religie uczą, że jest wszechwidzący, wszechmocny i miłosierny. I co? Żadnej pomocy, żadnego miłosierdzia. Może rzeczywiście znów wyjechał na urlop — tak jak w czasie drugiej wojny światowej?

To pytanie jest retoryczne, a jednak natrętne. Tak samo powracało do Żydów po Holokauście, którzy wątpliwości o obecność Boga w czasach zagłady wyrażali głośno i dramatycznie.

Przypomnę słowa Szewacha Weissa, byłego ambasadora Izraela w Polsce. W jednym z wywiadów mówił, że nie umie pojąć, jak Pan Bóg mógł dopuścić do takich potworności. Często zadawał sobie i innym pytanie o Jego obecność, a jedno brzmiało szczególnie mocno: „Czy Bóg był na urlopie?”. Dodawał też, że na pewno Go o to spyta, gdy znajdzie się już po drugiej stronie.

Weiss już jest po drugiej stronie. A jednak mam wrażenie, że wobec tego, co dzieje się dziś — wobec działań niektórych jego rodaków — to pytanie mogłoby ugrzęznąć mu w gardle. Bo jak pytać Boga o nieobecność, gdy samemu widać ludzką obojętność, bezlitosną przemoc i brak wyciągniętej ręki do cierpiących?

Może więc to nie Bóg jest na urlopie. Może urlop wzięło nasze człowieczeństwo. A jeśli tak — to obawiam się, że termin powrotu z tego urlopu jeszcze długo nie będzie ustalony.




Tam, gdzie cisza śpiewa...