* z godności patroszy — toporną propagandą w TV Republika.
INNE MOJE BLOGI TO: 1. "Szczęśliwa Kobieta" - Blog na tematy z życia wzięte; 2. "Na cętce źrenicy i w obiektywie" - Blog fotograficzny
Jarosław Kaczyński, pierwszy dyżurny katolik kraju (nie mylić z dyżurnym satyrykiem kraju), zapytany przez dziennikarza na wczorajszej konferencji o Bąkiewicza, raczył był powiedzieć, że on jest człowiekiem wielkiej zasługi dla Polski.
Ludzie, trzymajcie mnie! No coś takiego! Ten z kolei — dyżurny cham kraju (obok Mateckiego) — ma wielkie zasługi dla Polski?! Jakie, się pytam?...
Skoro to on, między innymi, kanceruje mózgi labilnym tzw. patriotom, doprowadza do brutalizacji i schamienia społeczeństwa polskiego, do plugawienia pięknego języka polskiego...
Współczuję
Wam, drodzy Rodacy, że w takich realiach przyszło Wam
żyć.
„Człowiek wielkiej zasługi dla Polski”?... Nie, tego
się nie da słuchać na poważnie.
Prawda, Panie Drozda?
Jeśli komuś za mało informacji o Bąkiewiczu, aby się przekonać, co to za podła postać, proszę kliknąć w ten link:
* Sanus Per Aquam — łacińska sentencja, która oznacza „zdrowie przez wodę”.
* Tekst mało wyraźny? Powiększ obraz, klikając w niego.
Niektórzy mówią: „Bądź sobą”. Ja mówię: „Bądź sobą, ale na własnych zasadach”. Bo wolność nie kończy się na emeryturze — wręcz przeciwnie. Wtedy dopiero można rozwinąć skrzydła... I przebiśniegi.
Kocham wolność. Nie w patetycznym, wzniosłym sensie, ale w codziennym, prostym wymiarze: lubię żyć po swojemu. Od zawsze byłam nonkonformistką. Nie poddaję się społecznej presji — ani w sprawach dużych, ani w tych najmniejszych. Żyję zgodnie z własnym systemem wartości, który budowałam latami, na bazie własnych przemyśleń, doświadczeń i... uporu.
Nie przepadam za zasadami narzuconymi z zewnątrz. Nie mam nic przeciwko regułom, o ile są moje. Jasne, przestrzegam tych, które chronią innych — nikomu nie chcę robić krzywdy. Ale jeśli jakaś norma istnieje tylko po to, by się podporządkować, to cóż... nie jestem zainteresowana.
Co ciekawe, od dziecka jestem też osobą bardzo zdyscyplinowaną. Brzmi jak paradoks? Zdyscyplinowana nonkonformistka? A jednak. To możliwe. I właśnie to mnie najlepiej opisuje.
Nie przejmuję się tym, co ludzie o mnie myślą. Wybieram autentyczność. Piszę tak, jak czuję. Żyję tak, jak chcę. I nie oglądam się na to, jak robią to inni.
Nie rozpamiętuję przeszłości. Złe chwile? Owszem, bywały. Ale nie pozwalam im wracać jak duchy. Wolę wyciągnąć wnioski, zamknąć temat i iść dalej. Z lekkością, z nadzieją. Może właśnie dlatego nauczyłam się być szczęśliwa. Nie perfekcyjnie. Ale naprawdę.
Czasem myślę o sobie, że jestem jak przebiśnieg. Może niepozorna, może nieco przekorna. Ale uparcie przedzieram się przez lód codzienności ze swoim poczuciem dobra i wrażliwością. Tak jak te delikatne kwiatuszki, które mimo zimna i śniegu, zawsze znajdują sposób, by zakwitnąć.
No i cóż — nie wiem, jak długo jeszcze będę się tak przebijać, ale jedno wiem na pewno: jeśli ktoś spróbuje mnie zasypać śniegiem cudzych oczekiwań, to niech lepiej trzyma się z daleka. Bo nawet przebiśnieg może mieć pazurki.
Co się dzieje, gdy sport przestaje być tylko pasją, a staje się zawodem, stylem życia, niemal obsesją? Gdy codzienna aktywność fizyczna przekształca się w bezkompromisową walkę o wynik, doskonałość, sławę? Sport wyczynowy to nie tylko treningi – to sposób istnienia. Wymaga żelaznej dyscypliny, ogromnych wyrzeczeń i wieloletniej pracy. To systematyczna, ściśle ukierunkowana aktywność fizyczna, której towarzyszy współpraca z trenerami, dietetykami, psychologami sportowymi. Często już od najmłodszych lat zawodnicy podporządkowują swoje życie jednemu celowi: być najlepszym.
Ta droga, choć fascynująca, usiana jest również cierpieniem. Sukcesy okupione są bólem, kontuzjami, samotnością i nieustanną presją – nie tylko ze strony środowiska sportowego, ale także mediów, sponsorów i samych siebie. Każdy dzień to walka z ograniczeniami ciała i umysłu. Czy więc sport wyczynowy należy potępiać? Zdecydowanie nie. To piękna dziedzina ludzkiej aktywności – pełna pasji, emocji, wyzwań i inspirujących historii. Niejeden mistrz staje się bohaterem narodowym, symbolem wytrwałości i determinacji. Jednak warto pamiętać, że granica między zaangażowaniem a zatraceniem bywa cienka.
Sport nie może być ślepy na konsekwencje. Sukces nie powinien być stawiany ponad zdrowie fizyczne i psychiczne. Ciało i umysł mają swoje limity, a ich ignorowanie może prowadzić do tragedii.
Przypomina o tym dramatyczna historia Felixa Baumgartnera – 56-letniego austriackiego skoczka, który zasłynął w 2012 roku skokiem ze stratosfery z wysokości 38.969,4 metrów. Ten wyczyn przeszedł do historii, a jego nazwisko stało się symbolem ludzkiej odwagi.
Historyczny skok Felixa Baumgartnera ze stratosfery, który oglądało wówczas ponad 8 milionów internautów. Fot. Red Bull Stratos/ RedBull Content Pool.
Jednak kilka dni temu Baumgartner zginął podczas lotu motoparalotnią – jego serce zatrzymało się w powietrzu, a on sam spadł na ziemię.
Ta tragiczna śmierć każe zadać pytanie: ile jesteśmy w stanie poświęcić w imię sukcesu? Czy warto ignorować sygnały ciała i psychiki, by jeszcze raz przekroczyć granicę możliwości? Sport wyczynowy jest fascynujący, ale musi iść w parze z rozwagą. Prawdziwe mistrzostwo to nie tylko medale, ale też umiejętność słuchania siebie – zanim będzie za późno.
Lato rozkwita, a wraz z nim rodzą się nowe pomysły — lekkie jak powiew ciepłego wiatru i jasne jak poranne światło...
Oto najnowszy naszyjnik z kwarcu różowego — wymyślony i własnoręcznie stworzony przez Córkę, z dbałością o każdy szczegół i nutą serca ukrytą w kamieniu. Bransoletka także wyszła spod jej rąk.
Jeśli macie ochotę zanurzyć się w świat jej twórczości, zapraszam do odwiedzenia strony: https://shop.jome.design/
* Pamiętam pewne lato, wiele lat temu, kiedy sama miałam okazję przekonać się, czym jest nagłe, bliskie spotkanie z tym owadzim kolosem. Może nie chciał atakować – może był tylko ciekawy – ale ja, zamiast zachować zimną krew, zaczęłam wymachiwać rękami jak opętana. Weszłam do pokoju, usłyszałam to charakterystyczne, niskie, wręcz mroczne bzyczenie – i odruchowo zareagowałam paniką. Po chwili dostrzegłam go – leciał wprost na mnie. Na szczęście stałam przy drzwiach. Udało mi się cofnąć i zatrzasnąć je tuż za sobą.
Pamiętam, jak długo czekałam. Minuty dłużyły się jak godziny, nim dźwięk jego skrzydeł ucichł, a on sam – mam nadzieję, zniechęcony – wyleciał przez to samo okno, przez które przyleciał z niezapowiedzianą wizytą.
Od tamtej pory, gdy szerszeń pojawia się w moim otoczeniu, nie walczę. Nie uciekam. Obserwuję. Cicho, z dystansem, z pokorą. Utrwalam jego obecność – jakby była częścią większego planu natury. I czekam, aż znudzi się moim pokojem i ruszy dalej w swoją własną drogę.
Czy można odwrócić oczy od tragedii, która codziennie wyłania się z ekranów jak upiorny spektakl zła? Czy da się nie widzieć cierpienia, które rozsypuje się po świecie jak roztrzaskane szkło — ostre, ciche, krwawe?
Wojna. Słowo stare jak ludzkość, a wciąż tak nowe. Jak rana, która nigdy się nie goi. Wśród gruzów i dymu płoną domy, miasta, marzenia. Giną ludzie — rozerwani bombami, spaleni, pogrzebani żywcem, umierający z głodu. I dzieci. Te niewinne, ciche ofiary czyjejś chciwości, pychy, idei.
Co to za świat? Co za potworność?... I to wszystko w imię Boga? Gdzie On jest?
Pięć wielkich religii rysuje mapę ludzkiej duchowości. Największa z nich — chrześcijaństwo — głosi miłość, pokój, miłosierdzie. A jednak, w każdej z tych świętych ksiąg Bóg jest nazwany Dobrem. Więc dlaczego nie chroni dzieci przed cierpieniem? Dlaczego pozwala, by niewinność konała w ruinach?
Patrzę w historię — długą, pełną blizn — i widzę, że najwięcej bólu przyszło właśnie z rąk tych, którzy mieli nieść światło. Paradoks? Tak. Bo wiara miała uszlachetniać. Miała czynić nas lepszymi. Tymczasem zamienia nas w bestie.
Pytam znów: czy można odwrócić oczy od tego cierpienia? Można. Ja odwracam. Od ekranu. Uciekam od niego, jakby miał mnie spalić od środka. Bo nie mogę już patrzeć. Nie mogę już słuchać. Ten krzyk — krzyk całych narodów — wbija się w duszę jak cierń.
Kiedyś patrzyłam. Ze łzami w oczach. Ze ściśniętym gardłem. Teraz już nie potrafię. Zdrowia mi nie starcza. Ale serca nie zamknęłam. Ono wciąż czuwa.
Pomagam — jak mogę, gdzie mogę. Bo choć oczy zasłaniam, serce mam otwarte.
Najgłębiej boli wtedy, gdy widzę ludzi klęczących w ruinach. Modlą się. Błagają. Wołają o cud. A Bóg milczy.
Czy nie słyszy? Czy odwrócił wzrok, jak my wszyscy? A może... może to nie Bóg jest głuchy. Może to my — ta nieludzka część ludzkości — zabiliśmy w sobie Boga. I teraz sami siejemy zgliszcza. Z zimną krwią. W Jego imię.
A jednak... Zawsze ktoś podnosi kamień z drogi. Zawsze ktoś podaje rękę. Zawsze ktoś osłania drugiego własnym ciałem, choć sam się boi. W ruinach świata rodzą się dzieci — tak samo niewinne, tak samo kruche, tak samo pełne życia.
Nadzieja nie krzyczy. Nie wali pięścią w stół. Nie grozi. Cicho siada obok cierpienia i mówi: „Jeszcze nie wszystko stracone.”
Dopóki istnieją ci, którzy nie potrafią przejść obojętnie. Ci, którzy pomagają — po cichu, bez kamer. Dopóki są tacy, którzy zamiast nienawidzić, wybierają miłość — jest jeszcze światło.
I może to właśnie tam — w cichym geście, w zaciśniętej dłoni, w spojrzeniu pełnym troski — mieszka dziś Bóg.
Coraz trudniej nie dostrzegać, że w Polsce narasta atmosfera polityczna i społeczna, która budzi głęboki niepokój. Kto ponosi za to odpowiedzialność? Trudno nie wskazać Jarosława Kaczyńskiego — lidera PiS i architekta polityki opartej na nieufności, podziałach i agresywnej propagandzie, która momentami zahacza o retorykę skrajnie prawicową.
W ostatnich miesiącach do tego chóru dołączyła Konfederacja, zręcznie wykorzystując społeczne frustracje i populistyczne hasła, by mobilizować elektorat nie zawsze kierujący się wiedzą czy refleksją historyczną. Na demonstracjach coraz częściej słychać hasła, które jeszcze niedawno uznalibyśmy za nie do pomyślenia. Ich wydźwięk — ostry, często haniebny — budzi skojarzenia z najciemniejszymi okresami XX wieku.
W Polsce zaczyna panować klimat przypominający ten z lat 30. ubiegłego wieku. Czy ci, którzy dziś tak ochoczo wykrzykują skrajne hasła, zdają sobie sprawę z tego, dokąd takie nastroje prowadziły w przeszłości?
Jeśli nie zatrzymamy tej spirali radykalizacji, prędzej czy później dojdzie do tragedii. Historia już nie raz pokazała, że gdy społeczne napięcia osiągają punkt krytyczny, skutki bywają opłakane. Polska potrzebuje dziś nie podziałów, lecz refleksji — i odpowiedzialnych liderów, którzy nie będą igrać z ogniem.
Rok temu zamieściłam ten oto post o faszyście Bąkiewiczu, zatytułowany „W trzeciej kadencji PiS Polska miałaby twarz Bąkiewicza”. Nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczałam wtedy, że urośnie on do takiego rozmiaru, że aż zagraniczne media będą o nim pisać — i to z powodu tego, co wyprawia na granicy z Niemcami ze swoją bandą samozwańczych „obrońców granicy”.
Mało tego — teraz piszą o nim jeszcze więcej w kontekście ułaskawienia przez naszego szurniętego prezydenta, który u schyłku swojej kadencji nagle zradykalizował się do n-tej potęgi... Ręce opadają.
Żal mi Polski, żal mi Polaków Dobrej Woli... i szlag mnie trafia, kiedy widzę te ślamazarne próby rozliczenia wszystkich pisowskich przestępców.
Na początku — po objęciu władzy przez Donalda Tuska — oni przez chwilę siedzieli cicho. Bali się, że spotka ich zasłużona kara. Ale po kilku miesiącach, gdy zorientowali się, że rozliczenia idą niemrawo, podnieśli swoje zakute propagandą łby i… huzia na Józia, Tusku!
Aż strach pomyśleć, bo jeśli tak dalej pójdzie z tą wiecznie skłóconą koalicją rządzącą, to oni naprawdę mogą wygrać wybory w 2027 roku.
Trudno pojąć, jak to możliwe, że tak wielu Polaków kompletnie zgłupiało — i że coraz więcej z nich staje po stronie chorego z nienawiści i oderwanego od rzeczywistości Kaczyńskiego. A co gorsza — teraz również Brauna... Toż to kierunek: Rosja. Jak nic.