Deszcz lał całą noc jak z cebra, nad ranem nieco osłabł, ale padał nadal. Z samego rana miałam zaplanowane kijkowanie w lesie i plan zamierzałam wykonać. Deszcz mi nigdy nie jest przeszkodą. Więcej, nawet lubię taką pogodę. Mokry las pachnie cudownie.
Nie było zbytnio ciepło. Temperatura wahała się w okolicach czterech stopni na plusie. Ubrałam się więc ciepłą kurtkę i czapkę i z wielką ochotą pojechałam do lasu. Na parkingu założyłam jeszcze na wierzch kurtę przeciwdeszczową, którą na wszelki wypadek zawsze wożę w aucie i... poooszła!
Gdzieś tak po półgodzinie deszcz przestawał padać, już tylko siąpił. Dochodziłam akurat do zakrętu dróżki, po którym trzeba było mocno zasuwać pod górkę. Jakie było moje zdziwienie, gdy nagle zza zakrętu wyłoniło się idące z góry stado owiec prowadzonych przez psa owczarka i młodą pastuszkę.
Zeszłam natychmiast na pobocze... i stanęłam jak wryta. Zaskoczył mnie ubiór dziewczyny. Miała na sobie jedynie krótkie spodenki i bluzeczkę bez rękawów, a przecież zimno było jak cholera. Zapytałam więc ją:
— Nie jest pani zimno?
— A gdzież tam! — natychmiast zawołała. — Od owiec bije takie ciepło, że aż się spociłam.
Obie równocześnie buchnęłyśmy śmiechem. Rzuciłyśmy jeszcze parę zdań do siebie na temat pogody i pastuszka z czołem tego swojego niezwykłego "pochodu" owczej ferajny coraz bardziej oddalała się ode mnie. Owce idące w zwartym stadzie posłusznie za nią szły, z tym że kiedy zbliżały się do mnie, przyśpieszały i szerokim łukiem przemykały do przodu, aby dotrzymać kroku swojej przewodniczce. Zabawnie to wyglądało. Zanim pastuszka zniknęła za zakrętem, zdążyłam jeszcze wykrzyczeć pytanie:
— Mogą wam zrobić parę zdjęć?!
— A bardzo proszę! — odkrzyknęła wesoło.
Szybko ściągnęłam więc rękawiczki i kijki, wyciągnęłam z kieszeni telefon komórkowy i zrobiłam kilka zdjęć, a po chwili zaczęłam nagrywać filmik.
Byłam zachwycona tym stadem owiec, ale i parę kóz w nim maszerowało. Było to naprawdę ogromne stado. Zwierzęta szły i szły i końca nie było widać. A że dróżka zbytnio szeroka nie była to też długo szły. I co zaskakujące, żadne z niej nie zeszło, szły zwartym stadem, ciasno jedno przy drugim, całą szerokością dróżki.
Uśmiałam się zdrowo, bo to ich schodzenie na bok przy mnie bardzo mnie bawiło. Wyglądało to naprawdę śmiesznie, ale pewnie dzięki temu czuły się bezpieczniej. W końcu mnie nie znały i nie wiedziały, co ja za jaka. Jak już mnie minęły, dalej szły całą szerokością dróżki.
Trochę sobie jednak z nimi pogadałam, raz po niemiecku, raz po polsku, a one mi jednakowo w swoim języku chórem odpowiadały:
— Beee! Beee! Beee!...
Kiedy po paru minutach ich pochód się skończył, rozbawiona ruszyłam dalej. Miałam przed sobą jeszcze ponad godzinę kijkowania. Do domu wróciłam mokra jak szczur, ale zadowolona. W ogóle nie zmarzłam.
Wieczorem, czytając w Internecie wiadomości z Polski, natrafiłam na filmik z redyku w Szczawnicy, na który corocznie zjeżdża bardzo dużo ludzi, aby na własne oczy oglądać to wspaniałe widowisko. Wtedy sobie przypomniałam o "moich" owieczkach, zadowolona, że miałam okazję z tak bliska podobne widowisko oglądnąć.
Złapałam za komórkę ucieszona, że oglądnę filmik z "moimi" owieczkami. I?... I psińco!, filmiku nie było, były tylko zdjęcia. Pewnie kamerki nie włączyłam jak trzeba i nic się nie nagrało. Nie na darmo owieczki chórem do mnie wołały "beee". No bo faktycznie wyszło be.
Co za melepeta ze mnie! Byłam zła jak cholera. Ale tak po prawdzie to nie pierwszy raz taki numer mi się przydarzył... Okularnicą jestem i kiedy mam zaparowane okulary niezbyt dobrze widzę, co stoi napisane na tym mały ustrojstwie, jakim jest komórka. A zaparowane miałam bardzo, bo od owiec rzeczywiście biło ciepło. Bardzo mocno wyczuwalne ciepło. Trudno, filmiku nie mam, ale mam chociaż zdjęcia. Dobre i to! No i przede wszystkim mam niezapomniane wrażenia z bezpośredniej obserwacji redyku, i to przez przypadek, z zaskoczenia, a to ma podwójną wartość.